dzień wieduński

Taki właśnie był. Od samego rana.

Napracowałam się szalenie. Zlewanie żywych octów do flaszek, mieszanie tych, co jeszcze sporo czasu potrzebują, żeby stać się octami wartościowymi, segregowanie maści, nalepianie etykietek, aby wszystko miało ręce i nogi. Skoro tyle ludzi mi zaufało, nie może być lipy na żadnym etapie produkcji: od początku, kiedy to zrywam dojrzałe owoce czy latam za ziołami po łące, aż do zapakowania gotowego wieduńskiego produktu do wysyłki.

Jest to bardzo czasochłonne i pracochłonne działanie, ale dokładnie takie, jakie wiedunki lubią najbardziej 🙂 Mogłabym tak całymi dniami, bo kocham przetwarzać zioła; wkładam w tę pracę całe swoje serducho. Niestety, mój maciupki domeczek nie pomieści na raz tyle słoi, słoiczków, butelek i nakrętek, abym mogła wyczarowywać taką ilość octów, nalewek, maści, maceratów olejowych ile bym chciała. Może jakąś zielarnię czas postawić…? Albo kupić większy dom 😀 – no zobaczymy.

Jakkolwiek, cieszy mi się każda komórka, kiedy wszystkie zrobione zielarskie produkty, które będą wspierać ludzi w zdrowiu, są gotowe do użycia-spożycia, a ja nie nadążam z pakowaniem. Bo to świadczy, że moja praca idzie w świat nieść wsparcie potrzebującym.

Do takiej służby mam powołanie.

Natomiast jak przystało na wieduński dzień, zakończył się gigantyczną burzą: błyskawice rozświetlały niebo raz za razem; było widno jak w czasie nocy polarnej. Huk gonił huk. Nie mogłam się nazachwycać! Dawno takiej nie doświadczyłam.

Było cudnie!