przedsennie- droga do papierówek

Kiedy po raz pierwszy pojawiła mi się myśl, że potrzebuję wylogować się z mieszkania znajdującego się na 5 piętrze w bloku, który był vis-a-vis zajezdni autobusowej – nie wiedziałam do końca o co mi chodzi. Co miałoby zastąpić naszej rodzinie całkiem przytulne i duże mieszkanie.

W głowie zaczęło rodzić się marzenie o domu na wsi, co było dla mnie w tamtym czasie dość absurdalnym pomysłem, bo ja miastowa zdecydowanie byłam. Zaczęłam więc poszukiwania na obrzeżach miasta i w dzielnicach „willowych”. Niczego nie znalazłam. Natomiast dość szybko urealnił się dom blisko jeziora na wsi dość odległej od cywilizacji, do której byliśmy przyzwyczajeni. To był nasz pierwszy dom.

Mieszkaliśmy tam półtorej roku kiedy postawiliśmy na kolejną radykalną zmianę: wyprowadzka na Kaszuby i zbudowanie domu od podstaw wg projektu indywidualnego. Wtedy po raz pierwszy zamarzyła mi się działka z sadem. Nie wiem dlaczego, ale czułam, że za taką tęsknię. Ta, na którą się zdecydowaliśmy nie miała sadu, ale wynagrodziła ten brak swoim niezwykłym położeniem w jednym z najpiękniejszych miejsc jakie miałam okazje widzieć. Tam też zorganizowałam swój pierwszy w życiu ogród i sad. Ogród rozwijał się znakomicie, za to sad zeżarły sarny i inne leśnie stworzenia. Działka była ogromna, więc ogrodzenia zostawiliśmy do zbudowania na sam koniec.

Potem, kiedy nasza rodzina przestała być rodziną zamieszkałam na trzech, tym razem ogrodzonych hektarach. I marzenie prawie się spełniło: był ogromny sad z tym, że posiadłość nie moja. Dostałam ją pod opiekę. Ale to tam pojawiła mi się ogromna miłość do robienia słoików ze wszystkiego, co ziemia rodziła i czym sad obdarowywał. Mama i babcia pukały się w czoło, jak można kochać robić słoiki. Nikt w rodzinie nie pałał miłością do takich zadań. Nawet, jeśli zimą z przyjemnością wcinali ich zawartość. Ja natomiast coraz bardziej stawałam się wieśniarą z całą konsekwencją, jakie to określenie narzucało.

Aż przyszedł moment, gdy po raz kolejny musiałam „zawiązać tobołek” i ruszyć w drogę.

Czasami, kiedy tak bardzo czegoś nie chcemy, dokładnie to pojawia się na naszej drodze i wciska nam się w życie. Tak właśnie wcisnęło mi się, a właściwie zassało mnie Świętokrzyskie, do którego nie chciałam za żadne skarb. A tutaj maciupeńki zrujnowany domek na końcu wsi z równie zaniedbanym sadem.

I domek i sad jak marzenie – oczyma wyobraźni widziałam jedno i drugie jeśli się dostaną w moje ręce. Już pierwszego lata po zamieszkaniu drzewa obrodziły obficie. Nie nadążałam z przetwarzaniem. Drugiego lata niemal tak samo, jakby z radości, że ktoś w końcu przyciął im gałęzie, odciążył od uschniętych,

Wiem jakie rodzaje śliwek mam w swoim małym sadzie, ale jabłek nie rozpoznaję. Poza papierówką. Tutaj na wsi nazywają ją lipcówką. Patrzę na to drzewo i wiedzę jak z dnia na dzień jabłka są coraz bardziej dojrzałe: pierwszy kosz pełen papierówek stoi już na werandzie i czeka aby się nim zająć. Pachnie obłędnie, więc co chwila wychodzę i wdycham ich zapach. Znam go z dzieciństwa – papierówki były moimi ulubionymi jabłkami.

Do słoiczków na zimę trafią te późniejsze, nieznane mi odmiany, które są także bardzo smaczne. Natomiast z papierówek zrobię nastaw na ocet:

z jabłek odrzucę tylko ogonek. Resztę pokroję i wypełnię jabłkami słoje do połowy. Potem zaleję wodą (wystarczy z kranu) tak, aby sięgała nie dalej niż 10 cm do końca słoja. Potem cukier: daję 5 czubatych łyżek na 1 l wody. Zakrywam serwetką, na to gumkę i odstawiam w spokojne miejsce. Taki nastaw mieszam 2 x dziennie przez ok 3-4 tyg. W tym czasie w słoiku dość buzuje: tworzy się fermentacja alkoholowa. Po tym okresie najczęściej wsad opada . Mieszam może jeszcze 2-3 dni raz dziennie, a potem odczepiam się od słoika i czekam, aż przejdzie proces fermentacji octowej. Jak widać, nic skomplikowanego. A dobro dla zdrowia niesamowite.

Tak, zdecydowanie przy domu musi być sad. Albo choćby sadek. Ale musi.